czwartek, 8 marca 2012

bagałan, nie bałagan

bo to już nawet nie jest bałagan. to jak rak z przerzutami.a ja stoję w obliczu tej klęski jak sparaliżowana. psychologowie nazywają to niemożnością zebrania się. bo ja przecież wiem dobrze, co należy zrobić. ale te dłonie takie ciężkie, tyle innych rzeczy potrafię sobie wynaleźć do roboty...
pierwszy przykład z brzegu: mogę przysiąść i wziąć do ręki Imię róży. Parę lat temu miałam krótki romans z tą powieścią. ale skończyło się po jakichś 90 stronach. przy obecnym podejściu idzie mi już dużo lepiej, znacznie sprawniej i jestem po prostu zachwycona elokwencją Eco. swoją też, bo wykminiłam sama jedna aluzję do Borgesa w postaci Jorgego z Burgos.
przykład z drugiego brzegu: osoba od kamyczków. w takich sprawach najważniejszym czynnikiem jest dobry timing. więc co z tego, że...,skoro... a poza tym zupełnie tracę rezon w obecności drobnych brunetek, które w dodatku są instruktorkami salsy. na pewno jeszcze ma wysokie libido. brr boję się takich i uaktywniają się moje wszystkie kompleksy.

edit: goździk dla kobiet i dziewczyn. ale nie dla drobnych brunetek, instruktorek salsy i tych wszystkich, którym zazdroszczę :)

3 komentarze:

Hola Hola, Zły Panie pisze...

czytałem rzeczoną książkę w językach dwóch. bo to niezła książka jest, zwłaszcza ze względu na tę elokwencję i sprawność językową autora. dlatego za każdym razem żałowałem, że nigdy nie przeczytam jej w oryginale.

niestety, do wykminiania aluzji byłem za cienki. łaciny też nie znam :(

ulik_ pisze...

mm w oryginale musi być smakowita. szkoda, że już wcześniej widziałam film i moja wyobraźnia jest mocno ograniczona. ciągle mam przed oczyma przyjemną postać Seana Connery.

moja znajomość łaciny obecnie kończy się na kilku sentencjach ( z per aspera ad astra na czele) i ewentualnie pojedynczych słówkach, które kojarzą mi się z hiszpańskim.

Hola Hola, Zły Panie pisze...

Też najpierw widziałem film – nie licząc lektury krótkiego fragmentu o pierwszej wizycie w skryptorium, do czego byłem zmuszony w liceum na języku polskim, a który to fragment wyrwany z kontekstu zupełnie mnie odrzucił (i jak zaprzeczyć, że lekcje języka polskiego nie robią krzywdy uczniom). I to właśnie film zachęcił mnie do sięgnięcia po książkę.

Film ma niezaprzeczalne plusy, i tak jak piszesz nie sposób sobie kojarzyć głównych bohaterów z parą S.C./Ch.S. – choć złośliwcy twierdzą, że ten drugi ograniczył się do robienia zdziwionych i przestraszonych min. Ten automatyzm skojarzeń to właśnie dowód na „siłę” filmu. Na szczęście – o czym przekonałem się potem, czytając – film nie był w stanie podać wszystkiego co jest w powieści, w zasadzie ograniczył się do dwóch wątków, kryminalnego i romantycznego (przy czym w powieści ten drugi IMO jest zupełnie drugorzędny). Książka to mimo wszystko (bo historycy się oczywiście czepiali) solidny kawał średniowiecznego świata. Weźmy np. organizację upływu czasu za pomocą kolejności codziennych nabożeństw: niby prosty chwyt, a jednak zmusza czytelnika aby żył życiem opactwa. Ja często miałem kłopot żeby odstawić książkę „w pół dnia”. Film chyba takiego wyzwania nie mógł podjąć. A tym bardziej nie mógł sprostać głębi wątków (umownie to nazwijmy) teologicznych i filozoficznych, a nawet jeśli by próbował, to nigdy nie trafiłby do szerszego grona widzów. Podsumowując: film – db, książka – bdb.