sobota, 21 grudnia 2013

Emocje to naprawdę ciekawa rzecz. Muszę przyznać, że ja swoich się wstydzę. Czasami wydaje mi się, że są przynajmniej dziesięć razy bardziej intensywne niż te u innych ludzi. Boję się bardziej, smucę się bardziej, stresuję się bardziej. Słuchałam ostatnio jakiejś audycji w radiu i wszystkie te objawy zebrano do jednego worka i okrzyknięto tam  "negatywnymi emocjami". Czy jakoś tak.
Emocjonalność jest podobno zapisana w naszym DNA Co oznacza tyle, że gdzieś kiedyś komuś te właśnie cechy, nad którymi ja tak ubolewam, do czegoś się przydały. Na przykład jakiś mój przodek w czasie wojny, był tak przestraszony, że schował się w piwnicy i w tej oto kryjówce doczekał kapitulacji. Nie należy mu się za to medal, ale to sprawiło, że przeżył. I przekazał tę cechę mnie (?).
Gdybym postawiła sobie za cel opisanie tego jak się teraz czuję, zajęłoby mi to pewnie kilka lat. Dlatego idąc na skróty pójdę, jak zwykle, w metaforę. Wyobraźcie sobie wnętrze wulkanu, do którego ktoś wrzuca warzywa, ludzi, planety, makulaturę. To ja w tej chwili. Bez ładu i składu. Robię dobrą minę do złej gry, bo nie mogę tak naprawdę nikomu powiedzieć jak strasznie się boję tego, w co się pakuję.
Dlatego też te wszystkie kłębiące się we mnie uczucia znajdują przedziwne ujścia. Dzisiaj na przykład zapłakałam się niemal na śmierć podczas oglądania dokumentu o królewskim dziecku dotkniętym autyzmem i epilepsją.

....

Widziałam Wenus w futrze i film nie zrobił na mnie wrażenia. E. Seigner, owszem. Film - nie.


W Rio pada. Poważnie zastanawiam się nad spakowaniem kaloszy.

Moja psycho twierdzi, że emocje czynią nas bardziej ludzkimi. Nie jechała nigdy na studia do Brazylii i nie wie co wygaduje. 

środa, 11 grudnia 2013

Nie wszystko, albo raczej...nic nie jest proste. Tak jak mój wyjazd i moja decyzja. Właściwie to szereg mniejszych decyzji i mniejszych rozstań, które teraz mają miejsce. Chcę i nie chcę. Boję się i mam ochotę. Przeraża mnie, ale nie wiem, póki nie zrobię pierwszego kroku. Wróciły do mnie mdłości, te Sartre'owego kalibru, blokujące dopływ myślenia do mózgu.

Weźmy na przykład takiego J., który w słabej jakości serialu przedstawiony zostałby jako czarny charakter. Tutaj natomiast raz jawi się jako rycerz na białym koniu, raz jako przyjaciel, raz jako zimny drań i absolutny egoista pozbawiony szacunku dla cudzych uczuć. Co najmniej 50 odcieni szarości (nie, nie czytałam tej porno nowelki).

Mózg mówi: dasz radę bez niego, unieś się dumą, honorem, ratuj się póki możesz.
A inny, bliżej nieokreślony organ kusi:  ale przecież...a może?

Jasne, wiemy, że caipirinha jest pełna cukru i zapewne tylko nam zaszkodzi w upalny, słoneczny dzień. Tylko jak mamy sobie jej odmówić, kiedy się do nas uśmiecha i sprawia, że jak ostatnia pensjonarka kulimy palce u stóp?

Zimny pot mnie oblewa, kiedy myślę o tym, co mnie czeka. Aż zapominam o tym, że jadę również po to, żeby dobrze się tam bawić, zobaczyć coś nowego...Ciężko jednak o tym pamiętać, kiedy twoja nowa uczelnia zasypuje cię mailami zawierającymi jakieś koszmarne pojęcia, liczby i wymagania. Pozostaje mi wierzyć, że opinie krążące o brazylijskim systemie edukacji nie są przesadzone i naprawdę nauka jest ostatnią z rzeczy, o które powinnam się zamartwiać.

Spróbuję cieszyć się tym, co jest tutaj i teraz. Przynajmniej do końca roku.




piątek, 6 grudnia 2013

side effects


Rada dla spammera. Jeśli już chcesz mi wysłać maila, którego i tak nie przeczytam, odmień porządnie moje imię w wołaczu. Szkoda wołacza generalnie, zanika nam jego użycie. Wygodniej sięgnąć po mianownik, bezkonfuzyjnie.A przecież skoro już dane nam było urodzić się w tej szerokości geograficznej i przyswoić jeden z najtrudniejszych języków na ziemi, cieszmy się nim, rozkoszujmy, używajmy wołacza! Ulu, Ula. Nie ULO. Proszę.

Jednym ze skutków ubocznych mojego wyjazdu jest notoryczny stres i brak czasu. A tak się składa, że propozycje towarzyskie sypią się zewsząd. Zapewnienia o tym jak to mnie będzie brakować również. Czy to dziwne, że uważam je za mocno przesadzone? Jasne, miło to słyszeć, ale nic się nie stanie kiedy mnie zabraknie. Nic a nic. Słońce będzie wschodzić tam gdzie wschodzi i zachodzić na zachodzie. Śpieszmy się kochać, bo odchodzę. A co jeśli na zawsze? Nie zaprzeczę, że byłoby super. Ale, żeby tak być mogło musi się ziścić to, że poczuję się tam jak w domu. I to, że poczuję, że jest tak ktoś, z kim chciałabym stworzyć dom. O pracy i perspektywie przyszłości dalszej niż 3 mce do przodu nie wspominam nawet. To oczywiste.