czwartek, 29 czerwca 2017

maçã do amor

czyli jablko w polewie z cukru. wg. wikipedii, candy apple. jadlam ostatnio. powoli, ale z entuzjazmem czlowieka, ktory robi cos po raz pierwszy.

pierwsze razy sa zawsze emocjonujace. niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu tego slowa.

przypomnial mi sie ostatnio jakis wywiad z szumowska sprzed okolo 10 lat. jak to dobiegala 40 i opowiadala o nowym stosunku do ciala. zawsze uwazalam ja za megapretensjonalna. ale utkwilo mi w pamieci jak mowila, ze teraz jest bardziej swiadoma tego, co oznaczaja i co potrafia jej miesnie. chyba dochodzila do tego samopoznania na drodze jakiejs tej czy innej jogi. ale ja zaczelam chodzic na silownie po raz pierwszy w zyciu (wczesniej tylko biegalam po plazy 2-3 razy w tygodniu) i tez jestem zafascynowana tym, co odkrywam. moze gdybym uwazala na biologii nie dziwilabym sie tak strasznie za kazdym razem kiedy cos mnie boli po treningu. cos, czego istnienia nie podejrzewalam.

ta notka jest dluga, bo powinnam pracowac, ale nie wiem jak sie do tego zabrac, wiec prokrastynuje.

btw. jestem w zwiazku z czlowiekiem, ktory wierzy w mase przedziwnych rzeczy. na szczescie nie zmusza mnie do wierzenia w nie. a ja zachowuje spokoj i w zasadzie przywykam do tego jak przed sniadaniem nalewa kawe dla duchow dawno zmarlych afrykanskich niewolnikow....


obejrzane: my life as a zucchini!
zjedzone: masa miesa w ubiegla sobote i typowe potrawy z festa junina


Brak komentarzy: