piątek, 24 lipca 2015
generique
slucham milesa davisa. to jedyna muzyka, ktora ma sens w sercu piatkowej nocy, bo przywodzi na mysl winda na szafot i te slynna sekwencje, w ktorej jeanne moreau blaka sie po polach elizejskich. nie pamietam wlasciwie dlaczego ona tam jest. chyba kogos szuka. i cala scena jest ledwo namacalna i bardzo oniryczna.
i to jestem ja. nie tak piekna jak jeanne. ale to o mnie.
rzeczywistosc mi sie rozlazi, przemyka przez palce.i zdaje sobie sprawe z tego, ze kazda z tych notek musi byc niesamowicie nudna, bo jestem jak jakas niedorobiona postac z wczesnych filow jarmusha. przechodze od sceny do sceny bez planu. akcja brnie do przodu, ale na koncu nie bedzie ani moralu, ani happy endu, ani nawet tragicznej smierci (zapewne, bo statystycznie to malo prawdopodobne). kamera przejdzie od jednego kadru do drugiego. albo w ogole kaze nam spogladac na wyrzucona na brzeg gigantyczna plaszczke.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz