piątek, 6 grudnia 2013

side effects


Rada dla spammera. Jeśli już chcesz mi wysłać maila, którego i tak nie przeczytam, odmień porządnie moje imię w wołaczu. Szkoda wołacza generalnie, zanika nam jego użycie. Wygodniej sięgnąć po mianownik, bezkonfuzyjnie.A przecież skoro już dane nam było urodzić się w tej szerokości geograficznej i przyswoić jeden z najtrudniejszych języków na ziemi, cieszmy się nim, rozkoszujmy, używajmy wołacza! Ulu, Ula. Nie ULO. Proszę.

Jednym ze skutków ubocznych mojego wyjazdu jest notoryczny stres i brak czasu. A tak się składa, że propozycje towarzyskie sypią się zewsząd. Zapewnienia o tym jak to mnie będzie brakować również. Czy to dziwne, że uważam je za mocno przesadzone? Jasne, miło to słyszeć, ale nic się nie stanie kiedy mnie zabraknie. Nic a nic. Słońce będzie wschodzić tam gdzie wschodzi i zachodzić na zachodzie. Śpieszmy się kochać, bo odchodzę. A co jeśli na zawsze? Nie zaprzeczę, że byłoby super. Ale, żeby tak być mogło musi się ziścić to, że poczuję się tam jak w domu. I to, że poczuję, że jest tak ktoś, z kim chciałabym stworzyć dom. O pracy i perspektywie przyszłości dalszej niż 3 mce do przodu nie wspominam nawet. To oczywiste.










Brak komentarzy: