Nie wszystko, albo raczej...nic nie jest proste. Tak jak mój wyjazd i moja decyzja. Właściwie to szereg mniejszych decyzji i mniejszych rozstań, które teraz mają miejsce. Chcę i nie chcę. Boję się i mam ochotę. Przeraża mnie, ale nie wiem, póki nie zrobię pierwszego kroku. Wróciły do mnie mdłości, te Sartre'owego kalibru, blokujące dopływ myślenia do mózgu.
Weźmy na przykład takiego J., który w słabej jakości serialu przedstawiony zostałby jako czarny charakter. Tutaj natomiast raz jawi się jako rycerz na białym koniu, raz jako przyjaciel, raz jako zimny drań i absolutny egoista pozbawiony szacunku dla cudzych uczuć. Co najmniej 50 odcieni szarości (nie, nie czytałam tej porno nowelki).
Mózg mówi: dasz radę bez niego, unieś się dumą, honorem, ratuj się póki możesz.
A inny, bliżej nieokreślony organ kusi: ale przecież...a może?
Jasne, wiemy, że caipirinha jest pełna cukru i zapewne tylko nam zaszkodzi w upalny, słoneczny dzień. Tylko jak mamy sobie jej odmówić, kiedy się do nas uśmiecha i sprawia, że jak ostatnia pensjonarka kulimy palce u stóp?
Zimny pot mnie oblewa, kiedy myślę o tym, co mnie czeka. Aż zapominam o tym, że jadę również po to, żeby dobrze się tam bawić, zobaczyć coś nowego...Ciężko jednak o tym pamiętać, kiedy twoja nowa uczelnia zasypuje cię mailami zawierającymi jakieś koszmarne pojęcia, liczby i wymagania. Pozostaje mi wierzyć, że opinie krążące o brazylijskim systemie edukacji nie są przesadzone i naprawdę nauka jest ostatnią z rzeczy, o które powinnam się zamartwiać.
Spróbuję cieszyć się tym, co jest tutaj i teraz. Przynajmniej do końca roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz