Zaliczyłam pierwszego w życiu mym Open'era, na którego pewnie bym się nigdy nie zdecydowała, gdyby nie fakt, że w tegorocznym line-upie znalazł się Blur. Ich koncert był przeżyciem wręcz spirytualnym. Żadne słowa nie oddadzą, co czułam, kiedy Damon śpiewał Beetlebum (specjalnie dla mnie), kiedy wykrzykiwałam do utraty tchu "and agree to marry me so we could start all over again". Mogliby nie schodzić ze sceny. Nigdy. Orgasmus fangerlus totalus.
Pozostałe koncerty też świetne. Głównie dlatego, że jechałam bez specjalnych oczekiwań przygnieciona nowymi okolicznościami. Nowymi? Nie do końca. Po raz kolejny zadziwia mnie moja zdolność ignorowania oczywistych oczywistości. Potęga fantazji jest ogromna. Jedyny pożytek z tego taki, że teraz widzę wszystko wyraźniej, moje motywacje również. I nadal chcę tego, czego chciałam. Przede mną jeszcze masa pracy. A jeśli się nie uda? Śmierć przez rozpacz.
Najbardziej emocjonujący koncert: Blur
Najciekawszy polski koncert: Maria Peszek
Największy oblech: angielski turysta szczający w tłumie do butelki i po chwili rozlewający te szczyny ludziom pod stopami
Najczystszy fun: Arctic Monkeys
Najbardziej nieozekiwany fun: Kaliber 44
Najlepszy ruch bioder: Devendra Banhart
Najlepsze miejsce w Gdyni: Infobox
Najlepsze miejsce na wybrzeżu: Helski Cypel
Nowa złota myśl: każda chwila powinna być jak ostatnie 5 minut fantastycznego koncertu, wykorzystana w 150%
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz