czwartek, 9 maja 2013

Mam ochotę się ubiczować albo ewentualnie nakopać sobie do dupy.

Może jest za wcześnie na podsumowania. Może, jak radzą specjaliści, powinnam poczekać 3 miesiące i wtedy ocenić sytuację. Ale targa mną tyle emocji teraz, że zaraz wybuchnę i przeistoczę się w jakieś drobne, niewidoczne gołym okiem jednostki. I zniknę. Wspaniały sposób na samobójstwo.

Przed podróżą stawiałam sobie różne cele, potem doszłam do wniosku, że ograniczę oczekiwania do minimum. Najbardziej bałam się, że zrobię masę głupich, niedojrzałych rzeczy i, że padnę ofiarą statystyk brazylijskich dotyczących przemocy ulicznej.

Nikt mnie nie okradł, nikt mnie nie zaczepiał ani mi nie groził. Mieszkańcy Rio prześcigali się w sposobach na to jak mi pomóc, zagadywali w metrze, wskazywali drogę, spontanicznie komplementowali moją słowiańską urodę. Tylko raz, podczas zwiedzania Santa Teresa, czułam, że gdyby ktoś zdecydował się mnie zaatakować, byłabym bez szans, bo ulice były wyludnione. A prawdopodobieństwo istniało i było dość duże, skoro nawet kelnerka w knajpie poczuła się w obowiązku uprzedzić mnie, żebym na siebie uważała.

Jeśli wyszłam z tej podróży w jakikolwiek sposób skrzywdzona, mogę winić tylko samą siebie i swoją krótkowzroczność. Bo mogę sobie powtarzać, na sucho, przed lustrem, że nigdy więcej, ale w praktyce, pokusa zawsze bywa zbyt duża.

Pokusa w tym wypadku miała postać człowieka, który sprawiał, że czułam się tam  wspaniale. Ma on jednak dwie zasadnicze wady: mieszka po złej stronie Atlantyku i ma dziewczynę. Ta mieszkanka sprawiła, że chociaż tam czułam się fantastycznie, teraz czuję się fatalnie. I boję się. I nie wiem czego chcę. Czy jechać do Rio i uciec stąd, czy zostać tutaj i zapomnieć za chwilę o wszystkim.




Brak komentarzy: