poniedziałek, 14 stycznia 2013

Kiedy dawniej wyobrażałam sobie swój pogrzeb, widziałam czarny kondukt żałobny wlekący się w deszczu i smętne zawodzący. W tle leciał marsz z tej sonaty Chopina, ewentualnie No Distance Left To Run albo Show Must Go On. Ludzie mdleli z żalu, dzieci krztusiły się od łez. Zmieniam zdanie. Żadnych takich. Kupka popiołu w srebrnej urnie (nie zabierać do domu, bo to niehigieniczne), bez płaczu, kilka optymistycznych piosenek i bardzo proszę nie organizować stypy. Po co? A na grobie nie chcę zdjęcia. Nawet czarno-białego. Epitafium też do chrzanu. Tylko, życzę sobie, żeby było miejsce na świeże kwiaty.


Przechodzę teraz przez fazę gniewu. Ostatnie wydarzenia uderzyły mnie w kilka miejsc jednocześnie, również w kieszeń. Może większość tego związku była wyobrażona i wirtualna, ale co jak co, uczucia były prawdziwe. Za lot do Monachium też nie zapłacłam pieprzonym simgaleonami, tylko złotówkami, które w znacznych ilościach poszły się jebać. Aż mam ochotę jechać do Brazylii i ostro mu wpierdolić. Ugh!

Nie nadaję się do życia, a zwłaszcza w tym klimacie.

Kiedy jestem w panice, albo bardzo cierpię, chodzę do kina, desperacko próbuję otaczać się ludźmi, żeby zapomnieć, że tak naprawdę jestem całkiem sama.

Ostatnio obejrzane: Bejbi Blues i Despues de Lucia. Pierwszy to kakofoniczny scrap-book, od którego nie oczekując zbyt wiele, można otrzymać wciągającą historię, której jeszcze w polskim kinie nie było. Nie uważam, żeby to był dobry film, ale w jakimś sensie pokazuje współczesne dzieciaki, z którymi miałam okazję się zetknąć. A o tym drugim nie słyszałam wcześniej nic. Bardzo poruszający, szkoda, że nie dostał nominacji do Oscara.

Dostałam paczkę z Meksyku. Czytam Viajes en la America ignota.- Jorge Ibargüengoitia. Ne ma jeszcze polskiego przekładu. Interesujące, ironiczne i obnażające jak niewiele wiem o Południowej Ameryce. Ale to nieważne. No matter what, jadę tam w tym roku. Nawet jeśli mam jechać na tę całą Copacabanę po to, żeby opłakiwać stracone złudzenia.





Brak komentarzy: