niedziela, 23 października 2011

Chciałabym dzisiaj mieć poduszkę z chmielu

 Dzisiaj będzie dużo o literaturze.
Tytuł pochodzi z wiersza, który uwielbiałam kiedy miałam lat 13. Czytając go po latach czułam jakbym odwiedzała miejsce, w którym dawno mnie nie było. Ma w sobie coś ujmującego, chociaż inne wiersze Pawlikowskiej nie oparły się mojemu dojrzewaniu i wydają mi się obecnie skrajnie grafomańskie.
Skończyłam czytać kolejną książkę Krajewskiego o Breslau. Bo ja w ogóle lubię czytywać kryminały. To jak rozwiązywanie zagadki logicznej, albo po prostu bezbolesne objadanie się kolejnymi stronami, których numery zmieniają się w bardzo szybkim tempie.
Jako pierwszą z serii, przeczytałam Dżumę w Breslau i podobała mi się o wiele bardziej niż Śmierć... . Po pierwsze dlatego, że intryga nosiła jakiekolwiek znamiona prawdopodobieństwa. Po drugie dlatego, że Eberhard Mock, główny bohater cyklu, daje się jeszcze lubić. Już wie jak złapać kogoś w swoje słynne "imadło", ale daleko mu do cynicznego, cwaniaka i manipulatora, w którego ma zmienić się na przestrzeni lat. Nie żałuję, że sięgnęłam po te powieści. Uwielbiam tamtą epokę, aż nabrałam ochoty, żeby odwiedzić wypaczony zbrodnią Wrocław, ale przynajmniej na razie, mam dość tego seksizmu, tego faszyzmu, tej brutalności. Poczytam sobie coś o jednorożcach, tęczach i miłości teraz.
I jeszcze...
Mario Vargas Llosa. To jest ciekawa historia. Było wczoraj spotkanie z nim w Kijowie. Tydzień wcześniej do odebrania były darmowe wejściówki w Znaku na Sławkowskiej. Kiedy tam dotarłam, pocałowałam klamkę i usłyszałam, że wszystkie rozeszły się w 15 minut. Byłam załamana i przekonana, że ominie mnie jedyna okazja w moim życiu, by móc stanąć z nim twarzą w twarz. Ale poszłam tam z W. i nie dość, że udało nam się wejść do środka, żeby obejrzeć relację na telebimie, to jeszcze później weszłyśmy na salę, bo wszystkie dygnitarzyny stwierdziły, że mają lepsze rzeczy do roboty niż słuchanie rozmowy o literaturze.
Don Mario był wspaniały. Miałam wrażenie, że spijam każde słowo z jego ust. Był dowcipny, czarujący a mnie pozostaje tylko żałować, że nie jest 50 lat młodszy. Nic nie poradzę na to, kręci mnie, kiedy facet dobrze się wysławia i świetnie pisze.
A teraz film...
Nie oglądam dużo, chociaż mam masę wolnego czasu. Ciężko mi się zabrać. We wtorek widziałam znów Walc z Bashirem i możliwe, że wywarł na mnie lepsze wrażenie niż za pierwszym razem, ale uświadomiłam sobie, że nie jest to film, o którym można długo dyskutować. To jest jeden z tych, które można podsumować jednym zdaniem.
Obejrzałam jeszcze Pogorzelisko. Polecam. Film, w którym w zasadzie nic się nie dzieje, a który przez ostatnie 30 minut serwuje taką dawkę emocji, że widz otwiera usta ze zdumienia.
I na sobotni wieczór/niedzielny poranek, dla fanek idealnej klatki piersiowej Ryana Goslinga i dziwnej twarzy Emmy Stone: Crazy, Stupid, Love. Rzecz zupełnie nierealistyczna, ale parsknęłam śmiechem 3 razy.

Na koniec: boję się, ale cieszę się. Koniec z myśleniem o rzeczach, o których nie ma co myśleć. Koniec z czasem święta, nadchodzi czas pracy.

Brak komentarzy: