wtorek, 8 maja 2018

 nie jestem przyzwyczajona do wielkich nekropolii, okazuje sie. znam tylko male wiejskie cmentarze z widokiem na zalesione wzgorza, pobliski kosciol i kaplice. zalobnicy powinni byc ubrani na czarno i plakac, ale tak dyskretnie. 

cmentarz Cajú jest ogromny i nie zawraca sobie glowy takimi kwestiami jak roznice wyznaniowe, temperatura, czy cisza.

przyszlismy spoznieni i juz w bramie zderzylismy sie z tlumem zalobnikow oczekujacych na jeden z kilkunastu pogrzebow odbywajacych sie w tym samym czasie. chudy, brzydki kot krecil sie w poblizu, komary gryzly niemilosiernie a ja szukalam cienia. 

rodzina nie zdecydowala sie na msze ani zadne nabozenstwo. czekalismy na "pozegnanie" a ja naiwnie sadzilam, ze pewnie wejdziemy do ktorejs z kaplic, ale nie. "pozegnanie" odbylo sie przy sciezce. trumna spoczela na niewielkim marmurowym stole w poblizu bramy glownej, wiec szybko otoczyl ja wianuszek zlozony z rodziny i znajomych. 5 metrow od nas, w podobnej sekwencji ustawiala sie inna grupa. 10 metrow dalej to samo, i 15 rowniez. tylko ja wydawalam sie skrepowana sytuacja, publicznym okazywaniem emocji. to pewnie moja introwertyczna europejska natura, bo nikogo innego nie zdziwil widok rodziny w koszulkach ze zdjeciem zmarlej,  glosne spiewy gospel,omdlenia  i widok obcych otwartych turmien zaraz obok.

punkt kulminacyjny jest jednak wszedzie taki sam.

czytane: SPQR - Mary Beard i Nudge - Thaler i Sunstein

ogladane: nowy Westworld

sluchane: duzo hiphopu, pomaga mi sie skupic.

 

 

 

 

 

Brak komentarzy: