nie jestem przyzwyczajona do wielkich nekropolii, okazuje sie. znam tylko male wiejskie cmentarze z widokiem na zalesione wzgorza, pobliski kosciol i kaplice. zalobnicy powinni byc ubrani na czarno i plakac, ale tak dyskretnie.
cmentarz Cajú jest ogromny i nie zawraca sobie glowy takimi kwestiami jak roznice wyznaniowe, temperatura, czy cisza.
przyszlismy spoznieni i juz w bramie zderzylismy sie z tlumem zalobnikow oczekujacych na jeden z kilkunastu pogrzebow odbywajacych sie w tym samym czasie. chudy, brzydki kot krecil sie w poblizu, komary gryzly niemilosiernie a ja szukalam cienia.
rodzina nie zdecydowala sie na msze ani zadne nabozenstwo. czekalismy na "pozegnanie" a ja naiwnie sadzilam, ze pewnie wejdziemy do ktorejs z kaplic, ale nie. "pozegnanie" odbylo sie przy sciezce. trumna spoczela na niewielkim marmurowym stole w poblizu bramy glownej, wiec szybko otoczyl ja wianuszek zlozony z rodziny i znajomych. 5 metrow od nas, w podobnej sekwencji ustawiala sie inna grupa. 10 metrow dalej to samo, i 15 rowniez. tylko ja wydawalam sie skrepowana sytuacja, publicznym okazywaniem emocji. to pewnie moja introwertyczna europejska natura, bo nikogo innego nie zdziwil widok rodziny w koszulkach ze zdjeciem zmarlej, glosne spiewy gospel,omdlenia i widok obcych otwartych turmien zaraz obok.
punkt kulminacyjny jest jednak wszedzie taki sam.
czytane: SPQR - Mary Beard i Nudge - Thaler i Sunstein
ogladane: nowy Westworld
sluchane: duzo hiphopu, pomaga mi sie skupic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz